Od zawsze uważam, że ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy marzą o przeżyciu dnia jak gwiazda rocka i tych, którzy mieli tę okazję. Ja lubię spełniać swoje marzenia, dlatego udało mi się znaleźć w tej drugiej grupie – spędziłam noc w tourbusie, leciałam prywatnym lotem z popularnym gwiazdorem na jego koncert, stałam na scenie przed półmilionową publicznością i wiem, jak wygląda demolka hotelu z rockstarem w roli głównej. Zanim zbiorę się na odwagę i napiszę o tym książkę, zdradzę Wam kilka sekretów. Kiedy patrzę na siebie sprzed 10 lat i przypominam sobie, co wtedy miałam w głowie, wydaje mi się, a właściwie to jestem pewna, że miałam dużo szczęścia. I mega liberalnych rodziców.
Nie mam jeszcze swoich dzieci, ale gdybym je miała, spędziłabym kilka nocy na zastanawianiu się, czy wypuścić 16-latkę na rockowy koncert do Berlina. Z młodszą koleżanką. W czerwonych pończochach. Bez spodni na tyłku. Z dźwięczącym w uszach: „mamo, ale w sumie to ja nie wiem, kiedy wrócę”. Dozgonnie będę podziwiać rodziców za to, że dali mi taki kredyt zaufania (choć nie wiem, czy nie była to zwykła naiwność) i pozwolili wtedy wyjechać. Tamten wyjazd zaowocował trzema nowymi miłościami: do Kreuzberga, nieśmiałego, wytatuowanego muzyka i wolności. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tylu nowych wrażeń na raz, chyba nawet wyjście z łona matki było mniej ekstatyczne.
Z koncertu pamiętam niewiele, może poza charakterystycznym zapachem berlińskiego klubu, który do dziś pozostaje jednym z moich ulubionych, choć to mieszanka potu i nikotyny. Po powrocie do Polski nic już nie było takie samo, a chęć życia w taki sposób na co dzień była silniejsza niż wszystko inne.
I tak oto zaczęła się jedna z najfajniejszych przygód w moim życiu. Nauczyłam się, jak podrywać muzyków, jak dostać się za kulisy i do vip roomu, jak imponować ludziom z branży wiedzą nie mając nawet pojęcia, czym różni się ibanez od Fendera i – co było najtrudniejsze – jak obcować z trudnymi osobowościami powszechnie nazywanymi „gwiazdami rocka”.
Lekcja nr 1
Faktycznie, po koncercie Slipknot udało mi się znaleźć w jakiejś lichej stołówce, w której jedli muzycy. No bo trzeba Wam wiedzieć, że bekstejdż praktycznie zawsze wygląda tak samo. Luksusu nie ma. Te wszystkie mity o złotych miskach i seksownych hostessach sprawdzają się naprawdę rzadko, generalnie na bekstejdżu bardzo często jest po prostu nudno. I śmierdzi, no bo przecież po dwugodzinnym secie żaden muzyk nie pachnie Tomem Fordem. Catering też pozostawia wiele do życzenia, a kible bynajmniej nie są porcelanowe.
Lekcja nr 2
Oczywiście do dzisiaj nie mogę jej tego wybaczyć, choć bogu ducha winna próbowała obrócić sytuację w żart, zwłaszcza, że po trzech nocach w namiocie przy niemal minusowej temperaturze (W Nurnberg w czerwcu jest zazwyczaj dosyć zimno) faktycznie nie wyglądałam kwitnąco. Pomijając fakt, że jako 19-latka byłam po prostu brzydalem.
Lekcja nr 3
Niedługo po tamtym zdarzeniu szybko zaczęłam nawiązywać kolejne kontakty w świecie rock’n’rolla. i zrozumiałam pewną ważną prawidłowość – nie lekceważ pozornie „mało ważnych” ludzi w tej branży. Wielokrotnie okazało się, że chłopak z merchu** albo techniczny są w stanie sprzedać Ci cenną wiedzę podczas zwykłego „small talku” albo po prostu poznać Cię z Twoim idolem. Na swojej drodze poznałam wiele takich osób – z niektórymi do dziś pozostaję w kontakcie – a i warto Wam wiedzieć, że często ich przygody z życia w trasie są dużo ciekawsze niż samych muzyków – ci naprawdę bywają nudni 😉
Lekcja nr 4
Pierwsze wejście do tourbusa było dla mnie jak wejście katolika do jego świątyni. Z tą różnicą, że zamiast wody święconej spodziewałam się barku pełnego Jacka Danielsa, a w miejsce komunii świętej – porozsadzanych po kątach muzyków wciągających koks. No cóż, więcej koksu widziałam na niektórych domówkach niż w busach, a ci po 35. roku życia zamiast Jacka wolą wodę i owoce. Tak, dobrze myślicie – byłam cholernie rozczarowana.
„Ja i ci wszyscy muzycy najwięcej mieliśmy sobie do zaoferowania mentalnie i emocjonalnie. Chciałam być ich muzą i nią byłam”.
A poza tym – tam jest po prostu naprawdę niewygodnie 😉
Lekcja nr 5
Jan Borysewicz to polski Keith Richards i Ozzy Osbourne w jednym. Moja znajomość z Jankiem, bardzo intensywna swego czasu i nosząca znamiona przyjaźni, nauczyła mnie więcej niż wszystkie przygody z amerykańskimi muzykami razem wzięte. Janek jest uosobieniem rock’n’rolla i ma niełatwą osobowość, ale jeśli szukacie polskiej wykładni prawdziwego rock’n’rolla, bezkompromisowości i jazdy bez trzymanki w jednym to był to Jan. Piszę „był”, bo choć dzisiaj kontakt nam się urwał, wiem, że prowadzi on nieco spokojniejszy tryb życia. Ale muszę przyznać, że jestem szczęściarą, która poznała go w jego jeszcze imprezowym czasie, choć niektóre nasze spotkania bywały dosyć traumatyczne 😉
*Access All Area – przepustka upoważniająca do poruszania się po całej przestrzeni festiwalu czy koncertu, zazwyczaj przyznawana tylko członkom ekipy artystów i maangementowi.
Świetnie się czyta ???? fajny blog, bo inny.
Cieszy mnie to ogromnie!!!!
Sandra, pisz tę książkę, bo moj apetyt oszalał! poczucie humoru + lekkie pióro – sa bezcenne i Ty to masz. Nie krygujesz się i walisz prosto z mostu z ogromnym wdziękiem. Tylko Ty tak potrafisz. I domyslam się, że w szklance na filmiku nie było martini bo pewnie był Jack Daniels 😛 Love!
Małgosiu, nie był to niestety Jack, ale jeśli się do mnie zgłosi, będę niewątpliwie najlepszą jego ambasadorką w Polsce 😀 Dziękuję za wsparcie!
niesamowite! ten blog ma jak najbardziej sens, takiego czegoś mi trzeba było w czasach zalewu miałkiej muzyki i taniego blichtru. : ) Rock’n’roll! \m/
<3 \m/